niedziela, 13 listopada 2011

Kremacja: Opcja? Moda? Konieczność?

Jeszcze dwadzieścia – trzydzieści lat temu niektórzy z nas nie wyobrażali sobie innej formy pogrzebu, jak tradycyjne odprowadzenie w żałobnym kondukcie trumny z ciałem zmarłego do grobu i pogrzebanie go przez najbliższą rodzinę, czego symbolicznym gestem jest rzucenie na trumnę grudki ziemi. Jak głęboko wstrząsa odgłos opadającego na wieko trumny piachu, uświadamiając nam marność ziemskich i cielesnych uciech, i zwracając myśli ku wieczności. Pamiętam moje zdziwienie sprzed lat, gdy na amerykańskim filmie zobaczyłem, że uczestnicy pogrzebu odchodzą od trumny przed złożeniem jej do grobu – grabarze czynią to po odejściu gości i rodziny. Dziś jest to powszechna praktyka, oferowana przez firmy pogrzebowe jako jedna z opcji. Panowie z firm pogrzebowych nazywają zresztą taki pogrzeb „amerykańskim”. Jeszcze trudniej za czasów mego dzieciństwa było wyobrazić sobie pogrzeb, w którym spopiela się ciało. Być może dlatego, że świeża była, zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, pamięć hekatomb ofiar zagazowanych w obozach zagłady, których ciał pozbywano się właśnie w piecach krematoryjnych. Minęło jednak pół wieku, minęło pokolenie pamiętające wojnę, przyszło nowe, zapatrzone w wysoko rozwinięty cywilizacyjnie Zachód. I chyba właśnie wzorce kultury Zachodu, których transparentem i tubą są produkcje Hollywood, a także pragmatyzm oszczędnościowo-przestrzenny, a nawet i finansowy, utorowały drogę nieistniejącej wcześniej w chrześcijańskiej kulturze Polaków formie pogrzebu ze spopieleniem ciała.
Tak więc od kilkunastu już lat mamy możliwość chowania zmarłych na polskich cmentarzach poddawszy ich ciała wcześniejszej kremacji. Z początku były to wypadki sporadyczne, z czasem, zwłaszcza na wielkomiejskich nekropoliach, coraz częstsze, dziś już powszechnie spotykane. Pasterze Kościoła w Polsce postanowili więc uporządkować i nieprzystosowany do kremacji rytuał pogrzebu, i przepisy prawne Kościoła, i wreszcie sposób samego myślenia o tej formie pogrzebu jako wyrazie wiary chrześcijanina w zmartwychwstanie. W prasie zaś zawrzało. Natychmiast pojawiły się nagłówki
w rodzaju: Kościół sprzeciwia się kremacji, lub Biskupi dyktują, jak mamy chować naszych zmarłych itp. Poza oczywistą niechęcią niektórych środowisk do Kościoła, przebija z tych sformułowań lęk: oto otrzymaliśmy możliwość wyboru, decydowania o sposobie pochówku, a nawet wpływu na kształt ceremonii pogrzebowych, a teraz Kościół chce nam tę zdobycz odebrać. Pojawiają się pytania, jak rozwiązać organizacyjnie problem ceremonii, w której Mszę i obrzęd ostatniego pożegnania odprawia się w obecności ciała, a potem, po kremacji chowa się prochy? I znów antyklerykalne środowiska krzyczą, że Kościół chce przy tej okazji pobrać dodatkową ofiarę. Spróbujmy na spokojnie przyjrzeć się tym zarzutom i wyjaśnić, czemu uregulowania Episkopatu Polski służą…
Po pierwsze, nie jest prawdą, że Kościół zabrania kremacji zwłok. Owszem, Kościół usilnie zaleca tradycyjną formę pochówku przez pogrzebanie ciała, a nie prochów zmarłego, ponieważ to ciało było świątynią Ducha Świętego. Zmarły w swym ciele przyjmował sakramenty, zwłaszcza Komunię św., która jest pokarmem dla duszy, spożywanym jednak przecież na sposób cielesny. To za pomocą ciała obdarzamy się dobrocią, życzliwym słowem, uśmiechem, pomocą w doczesnym życiu. To ciałem wyrażamy miłość i jedność we wspólnocie małżeńskiej, przekazujemy życie. Ciało jest wielkim darem, którego zazdrościliby nam Aniołowie, gdyby zazdrościć mogli. (Ale jako duchy czyste i mające uszczęśliwiającą wizję Boga, zazdrościć nie mogą.) Zmartwychwstanie, które będzie ostatecznym zwycięstwem nękającej nas dziś śmierci, dotyczyć będzie tego właśnie ciała. Wielu z nas o tym zapomina, wyobrażając sobie życie w Królestwie Niebieskim jako egzystencję jedynie duchową, a to nieprawda. I dlatego chrześcijanie nigdy nie negowali wartości ludzkiego ciała, lecz zawsze oddawali należną mu cześć. W obrzędach znajduje to swój wyraz we Mszy św. pogrzebowej, którą celebruje się właśnie w obecności ciała zmarłego, a nie jego prochów. Podczas obrzędu ostatniego pożegnania leżące w trumnie ciało na pamiątkę chrztu kropi się wodą święconą, a gdy pozwalają na to warunki – okadza się ze słowami: Twoje ciało było świątynią Ducha Świętego, niech Bóg przyjmie cię do swojej chwały. Dlatego jeżeli zachodzi uzasadniona potrzeba kremacji, to obrzędy Mszy i ostatniego pożegnania celebruje się w obecności ciała zmarłego jeszcze przed spopieleniem. I w sensie ścisłym to jest właśnie uroczyście sprawowany, chrześcijański pogrzeb. Samo zaś złożenie prochów w grobie, czy tzw. kolumbarium, dokonuje się później i nie ma już charakteru uroczystego. Jest to krótki obrzęd sprawowany w gronie najbliższej rodziny. Jeśli więc w przypadku spopielania ciała pojawia się dylemat, w której części tak rozciągniętego czasowo przez proces kremacji pogrzebu powinni wziąć udział żałobnicy, którzy nie mogą być do końca, należy wskazać jako najistotniejszą część i zaprosić do udziału we Mszy św. i obrzędzie ostatniego pożegnania. Niestety, niepoprawna mentalność wierzących nawet ludzi często wyraża się w słowach: nie mogę być do końca, będę tylko na Mszy św. Nie tylko, ale aż i przede wszystkim!
Po drugie, są wyjątkowe sytuacje, gdy nie da się celebrować obrzędów Mszy św. i ostatniego pożegnania w obecności ciała (np. transport prochów z zagranicy, czy obecność rodziny przybyłej z daleka, która pragnie uczestniczyć we wszystkich etapach pogrzebu, włącznie ze złożeniem prochów, a nie mogłaby, z powodu znacznego interwału czasu pomiędzy dwiema częściami pogrzebu). Proboszcz parafii może wtedy zezwolić na odstąpienie od normalnej praktyki i wszystkie obrzędy odbywają się wtedy nad urną z prochami.
Po trzecie, zgodnie z biblijną i chrześcijańską tradycją i wręcz moralnym nakazem absolutnie niedopuszczalne jest rozsypywanie prochów na wietrze, nawet w tzw. Ogrodach pamięci, wyrzucanie ich do wody czy przechowywanie, choćby tylko ich części, w domu. Jest to sprzeczne z wynikającym z Pisma św. i chrześcijańskiej tradycji moralnym przykazaniem: umarłych pogrzebać. O ile raczej nikomu  nie  przychodzą  do  głowy np. makabryczne pomysły ćwiartowania ciała, aby jego szczątki potem rozrzucić po okolicy lub zatrzymać cząstkę w domu, o tyle spopielone ciało bywa tak, niestety, traktowane.

Po czwarte wreszcie, nikt nikomu nie narzuca sposobu pochowania swoich bliskich zmarłych. Pogrzeb może być katolicki, prawosławny, protestancki lub nawet świecki, bez osoby duchownej jakiegokolwiek obrządku. Zawsze powinniśmy przede wszystkim uszanować wolę zmarłego, ale szanujemy również wypracowany przez Kościół, do którego należymy, ryt obrzędu pogrzebu. Przecież nie mamy wpływu na to, jak wygląda w swym kształcie liturgia Mszy św., ani jak brzmi sakramentalna formuła rozgrzeszenia. To jest niezmienne, ustalone władzą chrystusowego Kościoła i nikt – nawet ksiądz – nie może tego zmienić. W tej stałości zresztą, nie-dowolności, tkwi siła rytu. Decydując się na wyznawanie tej czy innej wiary godzimy się także na sposób celebrowania jej obrzędów. Jeżeli zaś z jakichś powodów nie chcę, aby na pogrzebie obecny był katolicki ksiądz i pochował zmarłego w obrządku katolickim, nikt mnie do tego nie zmusza. Prawdziwe zatem, choć pozbawione kultury, są głosy niektórych internautów: nie będzie mi żaden ksiądz (czarny, klecha) organizował pogrzebu. Uczestnicząc zaś w pogrzebie ciała chrześcijanina nie tylko modlimy się za jego duszę, ale wyznajemy też wiarę, że zmartwychwstanie kiedyś w tym ciele, które teraz zasnęło, i które powierzamy ziemi do czasu powtórnego przyjścia Chrystusa w chwale.
Podsumowując, choć ze względów pragmatycznych takich jak: oszczędność miejsca, łatwość transportu, nieco może niższa cena pochówku, promuje się dziś kremację, nie jest już jednak tak praktyczna (a może to być i kłopot), rozbita na co najmniej dwa etapy, ceremonia pogrzebowa. Nie odmawiajmy też naszym bliskim i sobie samym tej pełnej majestatu uroczystej formy pogrzebu, gdy w sposób prawdziwy oddajemy cześć zmarłemu w jego ciele, w którym żył między nami, i gdy w sposób prawdziwy możemy go w jego ciele pożegnać.


poniedziałek, 7 listopada 2011

Jak asystować przy śmierci?

Przechodzenie z tego świata do wieczności to trudny moment dla rodziny i najbliższych, ale najtrudniejszy dla samego umierającego, który zwykle odczuwa strach przed nieznanym, często cierpienie i ból, a prawie zawsze – dojmującą samotność, ponieważ nawet otoczony osobami najbliższymi, wchodzi w śmierć sam, pozostawiając żyjących tu na ziemi. Dziś często nasi bliscy odchodzą w szpitalach, zwykle zaopatrzeni przez szpitalnych kapelanów sakramentami na drogę do wieczności. Nie zawsze mamy wtedy możliwość im towarzyszyć. Zdarza się jednak, że ktoś z najbliższych umiera w domu, po długiej chorobie lub po prostu ze starości tracąc siły. Jak się wtedy zachować? Co robić?

Odpowiedzialność i troska o zbawienie człowieka, które w ogromnej mierze zależy od ostatnich chwil życia, spoczywa nie tylko na kapłanach, ale szczególnie w tym momencie na najbliższej rodzinie – współmałżonku, dzieciach, rodzicach, innych krewnych, a nawet sąsiadach, jeśli umierający jest samotny. Należy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby przechodzenie do wieczności było naprawdę celebrowane w ostatnich dniach lub godzinach życia. Ważna jest przede wszystkim obecność, towarzyszenie kogoś bliskiego. Aby złagodzić uczucie lęku, dobrze jest trzymać umierającego za rękę, podtrzymywać spokojną rozmowę przetykaną aktami strzelistymi (np. Jezu, ufam Tobie; Jezu, zmiłuj się nade mną; Jezu, pomóż mi; można odmówić akt żalu za grzechy), prowadzić powolną modlitwę, np. różaniec, koronkę do miłosierdzia Bożego, litanię do Najśw. Serca P. Jezusa, do Matki Bożej, do Wszystkich Świętych, modlitwy o dobrą śmierć, modlitwy przy konających… Jeżeli nastąpiła utrata przytomności, modlimy się głośno lub głośno wymawiamy akty strzeliste. Niezwykle istotne jest umieszczenie w zasięgu wzroku lub włożenie do ręki umierającego, zwłaszcza gdy odchodzenie dokonuje się wśród cierpienia, krzyża z widoczną figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Warto zapalić gromnicę, poświęconą świecę woskową, którą człowiek otrzymuje pierwszy raz podczas swego chrztu. Widząc jej światło konający doznaje pociechy, że nie odchodzi z tego świata w nicość i ciemności, ale że wychodzi naprzeciw Boga, który jest pełen światła i miłosierdzia. Samo jej zapalenie mówi też: Boże, przez chrzest stałem się Twoim dzieckiem, obroń mnie w tej godzinie od zła i niebezpieczeństw (od gromów – stąd nazwa „gromnica”) mojej duszy i ciała.

Jeśli tylko jest to możliwe, to niezależnie od pory dnia czy nocy należy wezwać kapłana, który udzieli odpustu zupełnego na godzinę śmierci, namaści świętymi olejami i zaopatrzy Wiatykiem – Komunią św. na odejście z tego świata. Jeżeli tego nie uczyniliśmy, a nastąpiło nagłe pogorszenie stanu zdrowia i chory trafia do szpitala, przy czym jego życie jest realnie zagrożone, należy zainteresować się, czy jest na terenie szpitala obecny kapelan i wezwać go. Może się okazać przy nieobecności kapelana, że trzeba go będzie (lub innego księdza np. z pobliskiej parafii) telefonicznie wezwać lub nawet po niego pojechać.

Kilka sposobów na dobrą śmierć.

Los naszej wieczności, nasze zbawienie lub potępienie, rozstrzyga się na Sądzie Bożym. Tak, ale zależy ono przecież od sposobu i jakości naszego życia, a jego ostatnim, finałowym akordem jest śmierć. Finis coronat opus – koniec wieńczy dzieło! Ostatnie chwile życia i moment śmierci mogą mieć znaczenie kluczowe, decydujące o naszej wieczności. Jeden ze złoczyńców wiszących na krzyżu obok Jezusa wykorzystał najlepiej, jak mógł, moment swojej śmierci – i wygrał wieczność z Jezusem w Jego Królestwie. Co możemy zrobić, aby zapewnić sobie i naszym najbliższym dobrą, szczęśliwą śmierć, aby nikogo z nas nie zabrakło w niebie?

Po pierwsze, należy dbać o stan łaski uświęcającej swojej duszy, zawsze być wolnym od grzechu ciężkiego i pojednanym z Bogiem. W dzisiejszych czasach wydaje się to trudniejsze niż kiedyś, dlatego szczególnie ważne jest, aby do osoby umierającej wezwać kapłana, który udzieli rozgrzeszenia i Wiatyku – sakramentu na drogę do wieczności. Naprawdę warto zrobić wszystko, aby przełamać obawy i stereotypy myślenia. Niestety często kapłan nie jest w ogóle wzywany i człowiek odchodzi z tego świata niepojednany z Bogiem przez zaniedbanie najbliższych lub z powodu argumentu „ja jeszcze nie umieram” – jak gdyby pojednanie z Bogiem trzeba odkładać na ostatnią chwilę życia…

Po drugie, warto modlić się o dobrą śmierć. Wystarczy codziennie zmówić w tej intencji np. 3 Zdrowaś Mario – jest tam przecież prośba o wstawiennictwo Maryi w godzinie naszej śmierci. Są specjalnie ułożone modlitwy, są święci Patroni od dobrej śmierci: MB Bolesna, św. Józef, św. Barbara, Michał Archanioł, Anioł Stróż.

Po trzecie, do wielu praktyk pobożnych są przywiązane szczególne łaski i obietnice Pana Jezusa i Matki Bożej przekazane nam przez świętych mistyków, często też potwierdzone oficjalnie przez Kościół. Do praktyk zapewniających dobrą śmierć, przygotowaną przez przyjęcie sakramentów, należy m.in. 9 pierwszych piątków miesiąca, 5 pierwszych sobót miesiąca, szkaplerz NMP, Koronka do Miłosierdzia Bożego, nabożeństwo do Męki Pańskiej i siedmiu boleści Matki Bożej.

Na koniec pamiętajmy, że mamy prawo WEZWAĆ KAPŁANA DO OSOBY UMIERAJĄCEJ O KAŻDEJ PORZE DNIA I NOCY!!!

Czy śmierć może być dobra?

Na pytanie, jak rozumiecie sformułowanie „dobra śmierć” młodzież jednej z klas szkoły średniej, w której uczę, odpowiadała: szybka, bezbolesna, po długim i spełnionym życiu… Czy wobec tego śmierć umiera-jącego na raka młodego, dwudziestokilkuletniego człowieka jest zła? W pierwszym ludzkim odruchu taka się wydaje, bo jest trudna do zaakceptowania z punktu widzenia naszych wyobrażeń o normalnym porządku i przebiegu życia – niczym następujące po sobie pory roku, dzieciństwo przechodzi w młodość, ta w wiek dojrzały, jesień życia kończy się, gdy człowiek syty lat zasypia na zawsze w otoczeniu dzieci i wnuków – tak przecież wyobrażamy sobie szczęśliwą śmierć. Dlatego najczęściej nie ma w nas zgody, gdy ten naturalny porządek rzeczy zostaje zburzony, trudno pogodzić się ze śmiercią nagłą, w wypadku, w cierpieniu nieuleczalnej choroby, śmiercią dziecka, czy po prostu kogoś „zbyt młodego by umrzeć”. Nawet w znanej suplikacji „Święty Boże” śpiewamy: od nagłej a niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie. Tak wygląda to z naszej, ziemskiej perspektywy.

Spróbujmy teraz, jako ludzie wierzący, spojrzeć na śmierć oczami samego Pana Boga. Dla Niego, który tchnął w nas życie, z którym często przez zło i grzech nie obchodzimy się najlepiej, śmierć jest zaproszeniem, wezwaniem stęsknionego Ojca, aby Jego ukochane dziecko zostawiło już wszystko i rzuciło się bez reszty w Jego ramiona, gdzie będzie mu przecież najlepiej. Porównanie może infantylne i banalne, ale nie da się przecież opisać wielkości i rodzaju szczęścia jakiego doświadcza dusza oglądająca Boga twarzą w twarz: „…ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują…” (1Kor 2,9). Czyli: nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jakie będzie to szczęście w Niebie. Właśnie przez tę trudność nie za bardzo tęsknimy za Niebem, a skoro tak – trzymamy się kurczowo jedynego szczęścia, jakie znamy, czyli tego ziemskiego. Śmierć zaś jest jego definitywnym końcem, dlatego nas przeraża.

Co można zrobić, aby pokonać ten lęk? Potrzeba zaufania słowom Jezusa, życia pełnego wiary, zaangażowanego w sprawy Boże, no i czuwania, by w stanie łaski, pojednanym z Bogiem być gotowym w każdej chwili opuścić ten świat, nawet gdy nastąpi to w sposób nagły. A na to stać każdego z nas. I to jest właśnie dobra śmierć.